W sobotę 10 kwietnia 2010 roku cały nasz naród dotknęła bezprecedensowa, niemożliwa do przyrównania z innymi, tragedia. Teraz jednak, gdy podniósł się już klimat narodowej żałoby, czas na kilka refleksji. Nierzadko gorzkich.
Sebastian Filip
Żałoba była dla naszego społeczeństwa prawdziwym egzaminem, wielką próbą sprawdzenia dojrzałości jako narodu, który w tragicznych okolicznościach stracił część własnej elity intelektualnej, z prezydentem na czele. Katastrofa pod Smoleńskiem w dziejach Polski zapisze się krwawymi zgłoskami jako symbol poświęcenia najwyższych władz (i nie tylko) na rzecz sprawy narodowej i walki o prawdę historyczną. Dzień 10 kwietnia 2010 roku przez każdego Polaka zostanie zapamiętany jednak inaczej, stąd próba ujednolicania przeżyć związanych z tą tragedią jest bezcelowa.
Pośmiertna nostalgia była także testem jedności narodowej Polaków. Targana na co dzień rozmaitymi sporami politycznymi Ojczyzna musiała na siedem dni zewrzeć szeregi w obliczu rozmiarów dramatu i porzucić oręża politycznej walki. O ile jednak – chyba z czystej przyzwoitości – udało się przez ten tydzień nie rozpalać na nowo polskiego piekiełka, o tyle o zjednoczeniu trudno było mówić. Przyznaję jednak – niezwykle wzruszający był widok rozpościerających się tłumów chętnych oddać hołd parze prezydenckiej i reszcie poległych. Zapełniające się w ekspresowym tempie księgi kondolencyjne także dały dowód temu, że naród cierpi. Ogromne wrażenie wywołuje też liczba trzystu trzydziestu ton (!) zniczy i kwiatów, jakie złożono pod Pałacem Prezydenckim. Patrząc jednak chłodnym okiem, blisko trzy tygodnie po tragedii każdy z nas powinien zadać sobie pytanie: co zostało z nastroju, jaki towarzyszył nam kilka dni „po” Smoleńsku? Trzeba gorzko przyznać – niewiele.
Prawdziwie zadziwiająca i przerażająca jest postawa mediów ogólnokrajowych. Jako młody człowiek w swojej pamięci zakodowałem obraz prezydenta małostkowego, zakompleksionego, w jakimś stopniu kompromitującego sprawowany urząd. Jego ekipę w Pałacu Prezydenckim nazywano „dyplomatołkami” czy „hamulcowymi Europy”. Na oskarżenia Janusza Palikota o chorobę psychiczną czy alkoholizm Lecha Kaczyńskiego z politowaniem spuśćmy zasłonę milczenia. Aż tu, po śmierci prezydenta, media nagle prześcigały się w bardziej lub mniej pompatycznych nagłówkach: mąż stanu, obrońca polskich ideałów, najlepszy prezydent III RP.
Rozumiem oczywiście niezbędny szacunek dla zmarłego, jednak nie trafia do mnie ta medialna, pochwalna metamorfoza wobec byłej już głowy państwa. Mamy bowiem do czynienia albo z hiperbolizacją dokonań pary prezydenckiej, albo byliśmy obiektem permanentnej manipulacji ze strony środków przekazu.
Lech Kaczyński nie był prezydentem, o którym mógłbym powiedzieć, że był uosobieniem moich prywatnych poglądów politycznych. Nie zgadzałem się z jego stylem sprawowania urzędu oraz podejmowanymi decyzjami. Powoływanie się na słynne już „spieprzaj dziadu” czy „małpę w czerwonym” co niektórym może wydać się oklepane, ale dla mnie to wciąż świadectwo tego, iż tragicznie zmarła głowa państwa nie do końca zasłużyła na medialne laurki i powszechne słowa uznania. Jego działalność w Pałacu Prezydenckim także trudno określić jako taką, która odpowiadałaby ogółowi społeczeństwa. Z oczywistych powodów Kaczyński sprzyjał największej partii opozycyjnej i przez całą kadencję w PiS-ie z jego zdaniem bardzo się liczono. Do wizerunku męża stanu i patrioty nie przystają mi także groźby wystosowane do Moniki Olejnik, której były prezydent po jednym z programów mówił, że ją „wykończy” czy próba wymuszenia na pilocie lądowania w Tbilisi, mimo iż wówczas panował tam stan wojenny i obca maszyna mogła zostać zestrzelona. Nic więc dziwnego, że ogromne kontrowersje wzbudził pomysł pochowania prezydenckiej pary na Wawelu. Jeśli śmierć 96 osób pod Smoleńskiem miała połączyć Polaków w żałobie, to samo miejsce pochówku pary prezydenckiej dokonało bezwzględnego podziału naszego społeczeństwa. Znamienny jest nawet sam fakt późniejszego, wzajemnego przerzucania odpowiedzialności za tę decyzję z arcybiskupa Stanisława Dziwisza na rodzinę Kaczyńskich i odwrotnie.
Daremne są także wszelkiego rodzaju teorie spiskowe dotyczące katastrofy lansowane m.in. za pośrednictwem internetu. Nagrania z miejsc tragedii wykonane za pomocą amatorskich kamer często przypominają bardziej zlepek rozmazanych pikseli niż obraz, z którego można zobaczyć cokolwiek poza konturami. A odnajdywanie na tych filmikach dokładnych części samolotu czy też poruszających się pasażerów (!) zakrawa na umiejętności nadprzyrodzone.
Daleki jestem jednak od lekceważenia tego, co zdarzyło się pod Smoleńskiem. Sobota 10 kwietnia 2010 roku będzie dniem, który najprawdopodobniej na stałe zagości w podręcznikach od historii czy po prostu w pamięci wszystkich tych, którzy doświadczyli tej bezprecedensowej tragedii. Na rosyjskiej ziemi nasz kraj stracił 96 obywateli – ojców, matki, żony, mężów czy dzieci. Ważnych dla Polski ludzi, którzy lecieli do Katynia, aby upamiętnić mord na polskich oficerach sprzed siedemdziesięciu lat. Być może to Opatrzność chciała, aby ta delegacja swoją śmiercią rzuciła nowe, prawdziwe światło na tę bestialską eksterminację polskiej elity. W obliczu tragedii często zapominaliśmy także o tych, którzy na pokładzie feralnego samolotu znaleźli się przypadkowo, w zastępstwie kogoś lub po prostu wykonując swoje rutynowe obowiązki, jak np. załoga ostatniego lotu Tupolewa Tu-154. Wszyscy, którzy zginęli, zostawili biurka z niedopitą kawą, otwarte notesy i kalendarze z zaplanowanymi spotkaniami. Spotkaniami, których nie dane będzie im już odbyć.
Podsumowując – smoleńska tragedia powinna zapaść w pamięci Polaków na długo jako utrata najważniejszych osób w państwie w tragicznych okolicznościach. Zakończona nie tak dawno żałoba unaoczniła jednak niepisaną zasadę, która nakazuje nie mówić o zmarłych źle.
Czy jednak uczciwe, z punktu widzenia historii i czysto ludzkiej szczerości, jest przypisywanie na przykład zmarłemu prezydentowi cech i zasług, których większość społeczeństwa nie dostrzegała za jego życia? Mówienie o zmarłym prezydencie jedynie dobrze lub wcale to wciąż dowód na to, że „pośmiertne laurki” są polską specjalnością.
SEBASTIAN FILIP