Janusz Ostrowski: Faszyzm też zaczął się niewinnie
Jest pewna historyczna prawidłowość, którą możemy dziś zobaczyć na własne oczy: potęgująca się obecność prawicy na scenie politycznej powoduje wysyp fobii narodowych i powroty retoryki pseudopatriotycznej i antyspołecznej. Historia jest marną nauczycielką: w przestrzeni społecznej przywraca struktury, które wyraźnie uniemożliwiają dyskurs publiczny.
Retoryka ta ma wyraźne skrzydła, wyrastając z tej samej gleby. Z jednej strony Platforma Obywatelska, z drugiej – Samoobrona. Bycie kogoś głośnym oponentem, ba, zapiekłym wrogiem, jest tu wyłącznie stylistyczną figurą. Pustym symbolicznym gestem, obliczonym na pozyskanie punktów u wyborców, tych samych wyborców.
Powrót retoryki narodowej zawsze odsłaniał u nas niemożność sformułowania zasadniczych problemów, nie mówiąc nawet o pomyśle ich rozwiązania. Nie należę do tych zdziwionych, właściwie coraz mniej mnie dziwi. Może to kwestia dystansu i ostrożności. Proste rozwiązania zawsze są podejrzane, tym bardziej jeśli padają równocześnie z ust politycznych przeciwników. Pomysły chorej wyobraźni po prostu się dopełniają. To czego nie wypada powiedzieć jednemu, wypada drugiemu i odwrotnie. Poprawność polityczna zawsze była wstępem do restrykcji bardziej znaczących. Dziś selektywne traktowanie prawa do zgromadzeń, jutro – cenzura polityczna i obyczajowa.
Prawicy pomysły na Polskę okazywały się w konsekwencji tak samo ułomne jak te z lewej strony, zwłaszcza jeśli ta ostatnia tej pierwszej chciała być imitacją lub ją prześcignąć. To, co je niewątpliwie łączy, to zacieranie różnicy pomiędzy państwem, społeczeństwem i narodem. Jeśli państwo jest domeną władz, naród kategorią poczucia wspólnoty językowej i historycznej, religijnej – to społeczeństwo może pozostawać kategorią pustą (upraszczam); ozdobnikiem dla zasad, które nie funkcjonują. Historycznie jest ostatnie w łańcuchu społecznych wynalazków i wiąże się z procesami, które – niestety! – w Polsce się nie dokonały. Albo dokonały się po polsku, czyli wcale.
Społeczeństwo nie definiuje się poprzez solidaryzm, moralność itp. Ono definiuje się przez interesy, instytucje, własność prywatną, indywidualistyczną etykę, jednostkową odpowiedzialność, kontrakt. I parę innych rzeczy. Życie społeczne nie jest bowiem domeną „natury” (i niezmiennych jej praw), ale stanowi sferę kultury traktowanej jako świat wyborów, konwencji i świadomego kształtowania formy.
Co chwila natykamy się na niemożność rozpoznania własnej tożsamości, a jeśli już rozpoznania dokonujemy, to raczej w wymiarze symbolicznym (Sierpień 1980 albo Czerwiec 1989).
Ostatecznie podtrzymuje się mit, iż wszystkie problemy znikną, gdy staniemy się państwem narodowym (w kategoriach solidaryzmu pojmowanym jako wspólnota moralna, nie wymagająca instytucjonalnej mediacji między państwem a społeczeństwem); z całym ładunkiem antypolityczności i niedocenianiu roli społeczeństwa obywatelskiego. Zawiera się w tym silny akcent antyindywidualistyczny. Wolność pragnie się bowiem realizować bez naruszania solidaryzmu i wspólnotowości (to jakaś trzecia droga? – ni pies, ni wydra, a może trochę socjalizmu, no, obywatelskiego, samoobronnego, narodowego? – „Ale to już było”, jak śpiewała Maryla Rodowicz).
W państwie narodowym oddzielenie sfery publicznej od prywatnej staje się niemożliwe, skoro traktuje się je jako tożsame (bo regulowane przez te same „prawa naturalne”), złamanie zasad moralnych staje się elementem regulacji społecznej, wzmacnianej przez państwo i prawo, a nie jest sprawą prywatnej etyki. Z tej racji nie jest obecna zasada życia w permanentnym napięciu i przeżywaniu świata jako moralnego zadania i wyzwania. Ten sposób życia dotyczy bowiem ludzi świadomych swego jednostkowego losu i związanej z nim jednostkowej odpowiedzialności. Ten motyw, tak silny w protestantyzmie, prawie nie pojawia się w katolicyzmie polskim z jego zrytualizowanym, zinstytucjonalizowanym odpuszczeniem win, niszczącym możliwość przeżycia egzystencjalnego doświadczenia „sumienia”.
W państwie narodowym nie jest możliwe również wyłonienie się polityki jako sztuki kompromisu między różnymi racjami, interesami i wartościami postrzeganymi jako równoprawne. Polityka istnieje tu raczej jako mechanizm reprodukowani się klasy politycznej, albo korporacji pośród innych, zaś demokracja staje się każdorazowo rytuałem wyłaniania się tej klasy.
To, że w Polsce istnieją partie głoszące w sposób jawny lub zawoalowany programy faszystowskie, co jest zakazane konstytucyjnie, nie jest tajemnicą. Równie groźne jest, gdy działacze partii demokratycznych czy wybrani demokratycznie radni zaczynają w walce o wyborców posługiwać się prawem, które przybliża nas do państwa autorytarnego, pełnego nietolerancji i nienawiści. Zakaz organizowania demonstracji, poprawność polityczna i obyczajowa – oto wyraźne otwarcie drogi dla miłośników polityki społecznej Adolfa Hitlera i pism Josepha Goebbelsa.
Prawa obywatelskie, prawo do wolności są niepodzielne. Nie można ich stosować wtedy, gdy jest to dla nas wygodne, a zawieszać, gdy stają się uciążliwe. Tolerancja i szacunek dla odmienności jest zasadą konstytuującą demokrację, stanowi kanon. Chodzi o przestrzeń życia publicznego, które jest własnością nas wszystkich. Każdy ma prawo do manifestowania w niej swojej obecności bez względu na wyrażane poglądy, wyznawaną wiarę, a także orientację seksualną. Zaprzeczenie takiemu prawu jest pierwszym krokiem do państwa totalitarnego. I nie jest ważne z której strony przychodzi pokusa ograniczania tych praw i argumentacja, jaką się przywołuje. Oportunizm jest niestety naszą cechą narodową (tak jak np. zakłamanie, brak krytycyzmu wobec siebie).
Narodziny faszyzmu w Niemczech były na początku równie niewinne jak pierwsze rolnicze protesty Samoobrony. Ich obecność wywoływała co najmniej zażenowanie, uśmiech czy irytację. Dziś już nie do śmiechu. Zażenowanie. W społecznej przestrzeni chodzi o podjęcie próby: jak daleko można pójść? Kiedy pojawi się zdecydowany protest, a może przyzwolenie? Ta granica między jeszcze demokratyczną procedurą, a powrotem autorytaryzmu czy totalitaryzmu jest subtelna. Później już nie ma odwrotu.
Andrzej Lepper eksperymentuje (zachęcany i wspierany wyraźnie przez PO), wyczuwa nastroje społeczne, świetnie wykorzystuje okazje, gra na emocjach i resentymencie. To niebezpieczne narzędzia. I nie ma miejsca na debatę.
JANUSZ OSTROWSKI