Trzy razy dziennie idzie nad brzeg jeziora Łabędź z kilkoma kromkami chleba. Wystarczy, że zawoła „Balbina” i zza trzcin wypływają te wspaniałe ptaki. Są z nią od prawie czterdziestu lat. Czasem są uciążliwe, ale często też są lekiem na złe chwile i codzienne rozterki.
Krystyna Niedziółka ma 68 lat. Nad brzegiem jeziora Łabędź w podiławskiej Nowej Wsi mieszka od ponad 40 lat. Od tylu też lat jej niepisanymi sąsiadami i lokatorami są dzikie łabędzie.
Chodzą za nią jak psy. Reagują na nadane przez nią imiona, a gdy widzą ją spacerującą po ogrodzie, kroczą za nią, by dostać suchego chleba.
PIĘĆ BOCHENKÓW CHLEBA
– Każdego dnia biorę w dłoń kilka kromek chleba i idę na brzeg jeziora – mówi Krystyna Niedziółka. – Tak jest trzy-cztery razy dziennie od ponad trzydziestu lat. Zakochana jestem w tych ptakach. Przez wiele lat hodowałam różne zwierzęta i ptactwo domowe. Nigdy nie chodziły głodne. Teraz nie mam już żadnych zwierzaków, więc każdą chwilę poświęcam tym cudownym ptakom.
Dwa razy w tygodniu siada na rower i jedzie do „Lewiatana” po kilka bochenków chleba. Miesięczny koszt jego zakupu to około 20 złotych. Ale nie to się liczy. Liczy się miłość do dzikiego ptactwa, które odwdzięcza się tym samym.
NIECH ODLECĄ
– Kiedy dawno temu młode łabędzie zostały na zimę, przygotowałam im w komórce legowisko, aby mogły ją przetrwać – opowiada kobieta. – Dziś wiem, że był to duży błąd, którego już potem nigdy nie powtórzyłam.
Pani Krystyna boi się, że młode i w tym roku nie odlecą z rodzicami: – Wydaje mi się, że mają zbyt małe skrzydełka, by dały radę odlecieć – spekuluje kobieta. – Teraz wiem, że nie wolno ich zamykać na całą zimę. Ich głównym pokarmem są glony, a zimą o to trudno. One bez tego nie przeżyją.
Gdy młode nie odlecą, kobieta chce je w jakiś sposób przetransportować w okolice iławskiej mleczarni albo młyna, gdzie nie zawsze zamarza woda.
– Jest też w Jerzwałdzie schronisko dla dzikich ptaków. Może tam je wezmą – mówi starsza pani.
URATOWAŁA MU ŻYCIE
Kiedyś pani Krystyna uratowała łabędzia od śmierci: – Gdy podpłynął do brzegu, zauważyłam, że ma zawiniętą wokół szyi żyłkę – mówi pani Krystyna. – Patrzę, a on w dziób miał wbity haczyk, z którego wystawała sztuczna przynęta, taki błysk. Złapałam go i wyjęłam haczyk. Odwinęłam też żyłkę. Gdyby nie ja, udusiłby się na pewno. Biedaczysko...
ZABIJAJĄ DLA MIĘSA
Kiedy żył jeszcze jej mąż, długoletni pracownik Gospodarstwa Rybackiego w Iławie, często pływali łodzią po jeziorze Łabędź. Często też widywali w trzcinach zdechłe łabędzie.
– To przykry widok i mam nadzieję, że nie będę już czegoś takiego musiała oglądać – dodaje pani Niedziółek. – Wiem też, że ludzie potrafią zabić to szlachetne ptactwo po to tylko, by je zjeść. Jak można!
Choć lato się już skończyło, łabędzica Balbina i jej rodzina nie mają ochoty odlatywać. Jest im dobrze u pani Krystyny. Czują się tu jak prawdziwi lokatorzy. Biegają po całym podwórku i nie boją się nawet samochodów, które parkują na podwórzu.
Są także przyjaźnie nastawione do tłumów gości pani Krystyny i nawet windsurfingowców, którzy latem na brzegu jeziora rozkładają sprzęt.
– U mnie wszyscy są mile widziani. Od łabędzia po szalonego turystę – kończy pani Krystyna.
JOANNA MAJEWSKA
Krystyna Niedziółka ze swą podopieczną Balbiną, dzikim łabędziem, który traktowany jest jak członek rodziny.