Logo Kurier Iławski

Pierwsza strona
INFORMACJE
Opinie
Kurier Zdrowia i Urody
Papierosy
CENNIK MODUŁOWY
Ogłoszenia drobne
Ogłoszenia modułowe
Stopka
Wyszukiwarka
FORUM

INFORMACJE
Znowu podwyżka za wywóz śmieci
Nowa sekretarz miasta Iławy
Hulajnogi blokują miasto
Kto wreszcie zlikwiduje szlabany?
Kolejna porodówka zlikwidowana
Szef zapłaci za zmarłego pracownika
Koniec ery Adama Żylińskiego
Zabił ją narkotyk
Odeszła legenda sportu
Nie żyje Aleksandra Zecha
Iga Świątek i Agnieszka Radwańska polubiły Iławę
Droższe bilety autobusów miejskich
Czy ktoś kradnie nawet woreczki na psie kupy?
Paszport wyrobisz w Iławie!
Czy przewodniczący Brzozowski straci mandat?
Znany muzyk jazzowy oskarżony o pedofilię
Remont mieszkania ITBS. Chciałam tylko normalności.
Znaleziono zwłoki kobiety
Dziecko zmarło w Dzień Dziecka
Pierwsza sesja i już podwyżka zarobków burmistrza
Więcej...

INFORMACJE

2010-10-27

Historie zmarłych dzieci


Iławianki: Ewa (62 l.) i Kasia (32 l.) to pełne życia i radości osoby. Patrząc na ich charyzmę i uśmiech, można odnieść wrażenie, że to kobiety silne i bardzo szczęśliwe. Ale nie zawsze tak było... każda z nich przeżyła niegdyś śmierć własnego dziecka. Jakie słowa bolały? Kto im pomógł podnieść się z rozpaczy? Ze łzami w oczach opowiedziały nam o walce z największym bólem – rozstaniem z dziećmi... na zawsze.


Śmierć bliskiej osoby to trauma. Ale śmierć własnego dziecka to przeżycie nie do opisania. To nie tylko odejście potomka, ale i utrata cząstki siebie samej. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy zostali osieroconymi rodzicami. Kobiety, z którymi rozmawiamy, inaczej przeżywały żałobę, ale zgodnie mówią o potrzebach rodziców po śmierci dziecka i słowach, które zamiast pomóc, dokładały bólu.


KINUSIA CZUŁA, ŻE UMRZE

Kinga, córka Ewy dziś miałaby 39 lat. Jej mama setki razy wyobrażała sobie, kim by była, ile miałaby dzieci, gdzie mieszkała, ile zwiedziła. Ale te marzenia się nie spełnią...

Kinusia była roztropną dziewczynką – wspomina Ewa. – Miała piękne zeszyty, była zdolna. Jak każda 13-latka miała przyjaciółkę – Kasię, dużo koleżanek. Przez 13 lat jej życia nic nie zapowiadało tragedii. Była zdrowym, normalnym dzieckiem.

Pewnego dnia, gdy Kinga miała 13 lat, po prostu spadła ze schodów.

– Lekarze z początku bagatelizowali moje obawy, mówili, że jesteśmy z mężem przewrażliwieni – mówi jej mama. – Wciąż jednak czułam, że to coś poważniejszego.

Przypuszczenia Ewy się potwierdziły. Po długim diagnozowaniu stwierdzono u Kingi poważną chorobę wirusową, która przez trzy następne lata pustoszyła organizm nastolatki. Wówczas medycyna była bezsilna.

– Ludzie zamiast zapytać, w czym pomóc, byli ciekawi, co to za choroba – mówi Ewa. – Ta ich ciekawość bolała. Wielu omijało mnie, moją rodzinę, mój dom, jakby bali się zarazy. Wciąż uciekałam w pracę, by mieć siłę, by dalej żyć. Ale po przekroczeniu progu domu był płacz. Jednak musiałam jakoś sobie radzić: gotować, prać i wychowywać dwójkę pozostałych dzieci.

Kinga czuła, że umrze. Tylko raz zapytała: „Mamuś, dlaczego muszę umrzeć?”. Ewa tylko ją przytuliła. Nie umiała odpowiedzieć. Płakała.


ŚMIERĆ W RAMIONACH MAMY

27 kwietnia 1987 roku było słonecznie, ale lekko kropiło. Było po 9 rano. Przez szpitalne okno Ewa obserwowała spacerowiczów i grabiących zieleń pracowników szpitala w Olsztynie. Postanowiła umyć córce głowę.

– Miała długie, piękne blond włosy – wspomina. – Na początku choroby obiecałam Kinusi, że nigdy jej ich nie zetnę. Bardzo o to prosiła.

Kinga mało już wtedy mówiła. Lekarze twierdzili też, że nie słyszała. Nie funkcjonował niemal żaden z jej układów, w ostatnim czasie odmówił posłuszeństwa moczowy. Umarła w ramionach mamy... i za to Ewa jest wdzięczna Bogu.

– Byłam przy niej do końca, miałam czas na pożegnanie – mówi ze wzruszeniem. – Na śmierć dziecka nie da się przygotować, nie można też się z nią pogodzić. Ale staram się wciąż uczyć żyć ze świadomością, że ona nie żyje.

Dokładnie pamięta niemal każdą chwilę z tamtego dnia: jak wraz z pielęgniarką ubierała Kingę w białą suknię, jak w sklepie dla nowożeńców uprosiła o białe rajstopy i bieliznę dla córki – przypomina, że jeszcze wtedy nie wszystko można było kupić.

Pierwsze dni po śmierci Kingi i jej pogrzeb wspomina jak przez mgłę. Wie, że była na środkach uspokajających, które niewiele pomagały.

– Największe wsparcie miałam wówczas w 11-letniej córce Klaudii, trzyletnim synku Patryku i w mężu Tadeuszu. Trzymaliśmy się razem – mówi Ewa. – Były przy mnie też przyjaciółki: Jadzia na miejscu i Kazia z Warszawy – w ciągłym kontakcie telefonicznym. W noc śmierci córki przyjechali też nasi przyjaciele z Kołobrzegu: Ania i Włodek. Ich pomoc jest nie do przecenienia. Nie zapomnę także wsparcia mojej mamy oraz siostry Bożeny, która była chrzestną Kinusi.


DZIECI JAK PALCE U RĄK

Ewa pamięta, jak wiele osób nie chciało zaakceptować jej żałoby, tłumiło jej płacz. A ona czasami po prostu potrzebowała z kimś pomilczeć, wypić razem herbatę.

– Chciałam nie czuć się osamotniona i odtrącona, a tak było – twierdzi. – Szkoda, że matkę po śmierci dziecka poucza się, co ma robić, jak dalej żyć, co mówić... a po prostu nikt nie pyta, czego ona potrzebuje.

23 lata temu nie było żadnego wsparcia, pomocy instytucjonalnej. To były czasy, w których pomoc psychologów i terapeutów była rzadkością. Nie było też internetu, w którym dziś można znaleźć wsparcie wśród tych, którzy także przeżyli śmierć dziecka.

– Szukałam więc pomocy wśród duchownych – zauważa Ewa. – Ale oni chyba wówczas nie byli przygotowani na taką pomoc. Mówili, że jak Kinusia miała się tak męczyć, to lepiej, że Bóg ją zabrał. Kazali przestać płakać, bo mam jeszcze dzieci i dla kogo żyć. Wówczas, pokazując palce mojej ręki, pytałam, który z nich jest mi niepotrzebny?

Twierdzi, że jedyną osobą, która ją wówczas dobrze rozumiała, był lekarz Kingi.

– To on wówczas najwięcej mi pomógł – mówi. – Widział, jak wiele jest we mnie macierzyńskiej miłości. Poradził, bym jeszcze urodziła dziecko. Marzyła mi się córeczka – taka jak Kinusia – blond włosa z niebieskimi oczami. Licytowałam się wtedy nawet o to z Bogiem.

Dwa lata po śmierci Kingi urodziła się Kira.

– Ale ona nie jest zamiast Kinusi, bo nikt jej nie zastąpi, jak nie zastąpiłby żadnego z moich dzieci – podkreśla Ewa. – Kocham całą czwórkę. I tak jak palce u rąk, każde z nich jest mi bardzo potrzebne.


ŚPIEWALIŚMY W SAMOCHODZIE

Bartuś (+11 l.) i Miłosz (+5 l.), synowie Kasi i Marka, byli ze sobą bardzo zżyci. Starszy – zapalony żeglarz, bardzo odpowiedzialny, często samodzielnie robił zakupy, opiekował się też młodszym bratem. Miłosz był pieszczochem rodziców, chodził do przedszkola.

– Tragicznego dnia miałam wyjechać służbowo – wspomina Kasia, mama chłopców. – Postanowiłam zawieźć chłopców do teściów poza Iławę. Bartek cieszył się, że pozwoliłam mu usiąść z przodu, poczuł się dorosły. Śpiewaliśmy w samochodzie...

Potem nagle zza zakrętu wyjechało drugie auto, pędziło ich pasem... doszło do zderzenia.

– Od razu wiedziałam, że Bartek nie żyje. Widziałam, jak jeden ze świadków patrzył na niego i machał głową – wspomina. – Ale Miłoszek jeszcze żył. Zaopiekowano się nim, był w karetce. Nie czułam, by mi się coś stało. Przyleciał śmigłowiec. Ratownicy wzięli mnie na nosze i wstawili na pokład. Wtedy dotarło do mnie, że Miłosz też nie żyje, bo helikopter przyleciał przecież po niego...


PUSTY DOM

Z początku do świadomości rodziców nie docierało, że dzieci nie żyją.

– Leżałam przez jakiś czas w szpitalu, ale szybko musiałam go opuścić, bo był pogrzeb chłopców – mówi. – Chciałam być przy mężu, wydawało mi się, że jestem silniejsza, że będę dla niego oparciem. Pogrzeb, rodzina... nie było czasu na myślenie. Ani ja, ani mąż nie mieliśmy czasu, by się zatrzymać, by to roztrząsać, przeżyć... Ale potem dom opustoszał, zostaliśmy z tym sami.

Teraz Kasia zdaje sobie sprawę, że gdyby nie oparcie najbliższych, nieustanna obecność przyjaciół i pewność, że w każdej chwili można na nich liczyć, nie poradziliby sobie ze śmiercią dzieci.

– Było kilka takich osób, że w każdej chwili mogłam zadzwonić, nawet w środku nocy i rozmawiać – wspomina. – Wiedziałam, że nikt nie będzie piętnował tego bólu, nie będzie kazał przestać płakać.

Kasia mówi, że najbardziej bolało ją milczenie znajomych, brak rozmowy, nagle urwane znajomości. Stara się zrozumieć dlaczego?

– Może wiele osób nie wiedziało, jak się zachować, co powiedzieć, to chyba zrozumiałe – tłumaczy. – Ale czemu nie potrafili po prostu zapytać, czego mi czy Markowi, mojemu mężowi, było trzeba. Chcieliśmy, by traktowali nas normalnie. Chcieliśmy się też uśmiechać, robić zakupy. Ale wiem, że bez względu na wszystko zbyt długa rozpacz i zbyt szybki powrót do normalności dla ludzi nie będzie normalny. Zawsze dla wielu z nich ktoś za długo rozpacza albo zbyt szybko się uśmiecha.


DZIECI NIE DO ZASTĄPIENIA

„Najlepszym przyjacielem jest ten, kto nie pytając o powód twojego smutku, potrafi sprawić, że znów wraca radość” – to jedna z najważniejszych w życiu Kasi sentencji.

Czy da się przeżyć śmierć dziecka? Jak mówi Kasia – nie jest łatwo.

– Tak naprawdę z żałobą trzeba zmierzyć się samemu – twierdzi. – Nawet w małżeństwie czasem trzeba zostać z tym samej. Proponowano mi psychologów, terapeutów, ale tylko jeden z nich pomógł i jestem mu bardzo wdzięczna. To on kazał przestać zadawać sobie pytanie „Dlaczego?”. To dzięki niemu przestały doskwierać wyrzuty sumienia, choć zawsze i ja, i Marek będziemy gdybać – co uratowałoby chłopców. Ale już dziś wiem, że to nie ma sensu.

1 września, w rok po śmierci chłopców, urodził się Julek – trzecie dziecko Kasi i Marka. Wniósł w ich życie świeżość, dużo radości. Wypełnia im czas i życie.

– Myślałam, że jak urodzi się Julek, to przestanę tak cierpieć, że nie będę już płakać i tak bardzo tęsknić za nimi – wspomina. – Ale chłopców nie da się zastąpić. Czasem mam wrażenie, że jest gorzej, bo w Julku widzę oczy Bartka, nos Miłoszka. Czasem zdarza się, że mówię do niego nawet ich imionami. Ale wiem, że jego obecność jest niezbędna, dla całej naszej rodziny. Bardzo go kochamy.

JUSTYNA JASKÓLSKA
zdjęcia także: Sylwia Sitnik
oraz archiwum prywatne



Kinga z przyjaciółką Kasią. Miała 13 lat, gdy zachorowała
na śmiertelną wówczas wirusową chorobę



Kinga w drugim roku choroby z mamą Ewą. Dziewczynka bardzo się zmieniła wraz z postępem choroby. W końcowej fazie niewiele mówiła, podobno nie słyszała.
Zmarła w ramionach mamy w kwietniu 1987 roku



Bracia Miłosz i Bartosz byli ze sobą bardzo zżyci.
Razem też zginęli w tragicznym wypadku



Dwa białe krzyże przypominają o tragicznym zdarzeniu.
To w tym miejscu w Stradomnie 15 lipca 2009 roku
Bartosz i Miłosz stracili życie



Mały Julek nie zna swoich braci, kiedyś pewnie pozna ich
z opowiadań rodziców. Dziś jest ogromną pociechą,
ale jego widok często wywołuje także bolesne wspomnienia




OD AUTORKI

Dzień Wszystkich Świętych i związane z nim Zaduszki to okazja do wspólnych wspomnień, do bycia razem, do płaczu, ale także uśmiechu przez łzy, że dzieci były z rodzicami choć jakiś czas.

Podczas pisania opowieści Kasi i Ewy natrafiłam na bardzo ciekawą i chyba prostą w swojej mądrości wypowiedź w internecie. Na jednym z forów umieściła go kobieta, prawdopodobnie psycholog, która tak napisała o żałobie osieroconych rodziców:

„Czy po tym, gdy umiera człowiek, powinniśmy wyrzucić wszystkie jego rzeczy, ubrania, zdjęcia, by móc żyć normalnie? Czy potem jest łatwiej, mniej boli? Czy jeśli zamkniemy kartę „moje dziecko”, bo ono umarło, łatwiej będzie pogodzić się z jego stratą?

Pracuję z ludźmi, którym umarli bliscy, nie tylko dzieci. Mam dość duże doświadczenie i po wielu latach twierdzę, że żałobę trzeba przeżyć. Jeśli temat jest zamykany przez najbliższych, jeśli rozmowy są ucinane, a smutek jest tłamszony, do równowagi najczęściej nie dochodzi nigdy. Moi pacjenci na spotkaniach płaczą bardzo często, nie widzę w tym nic nienaturalnego i uważam, że wypłakać się muszą. Proszę mi wierzyć, że z czasem płaczą coraz mniej, bo śmierć powszednieje. Im więcej się o niej mówi, tym mniejsze wzbudza emocje.”

Rodzice po śmierci swoich dzieci często rozmawiają o swojej tragedii w internecie, m.in. na forum www.dlaczego.org.pl. Tam dzielą się swoim bólem i nadzieją, że z czasem wspomnienie o zmarłym dziecku przyniesie także uśmiech przez łzy.

  2010-10-27  

Z komentarzami zapraszamy na forum
Wróć   Góra strony
106637094



REDAKCJA:
redakcja@kurier-ilawski.pl


Zaproszenia: co, gdzie, kiedy?
informator@kurier-ilawski.pl


Biuro Ogłoszeń Drobnych:
ogloszenia@kurier-ilawski.pl


Biuro Reklamy:
reklama@kurier-ilawski.pl


Kronika Towarzyska:
kronika@kurier-ilawski.pl






Pierwsza strona | INFORMACJE | Opinie | Kurier Zdrowia i Urody | Papierosy | CENNIK MODUŁOWY | Ogłoszenia drobne | Ogłoszenia modułowe
Stopka | Wyszukiwarka | FORUM | 
E-mail: redakcja@kurier-ilawski.pl, reklama@kurier-ilawski.pl, ogloszenia@kurier-ilawski.pl
Copyright © 2001-2024 - Kurier Iławski. Wszystkie prawa zastrzeżone.