Felieton: Leszek Olszewski
Zacznę od anegdoty w tragikomicznym wydaniu. Terroryzm dotarł do Londynu – mieściny, gdzie wielu z nas ma kupę znajomych choćby z ostatniej diaspory krajowej, datowanej otworzeniem granic po wejściu do UE. Wówczas to wielu tzw. iławian opuściło w tamtym kierunku okolice miasta i regionu znad niepowtarzalnego Jeziorka, okolice cuchnące dla nich brakiem perspektyw na godne życie według ludzkich, cywilizowanych miar.
Napływające zeszłego czwartku od południa wieści wzbudziły we mnie uczucia – poza współczuciem – niepokoju, czy aby X lub Y nie biorą wymuszonego a czynnego udziału w tym zamieszaniu? Bo szkoda byłoby czekać na ponowny kontakt do życia pozagrobowego…
Na szczęście na skrzynkę e-mailową jak i innymi drogami elektronicznymi dość szybko jęły dochodzić mnie sygnały, że wszystko jest okay. Ten był na zajęciach, tamta w pracy, ów zaś spał i o wszystkim dowiedział się z serwisu BBC i później od kioskarza na rogu, co jeszcze raz potwierdza moją prywatną tezę, że lepiej wstać późno niż wcale.
No to szczęście w nieszczęściu – pomyślałem nazajutrz, zupełnie nie przeczuwając, że w jednym emigrancie rodem z iławskiego Starego Miasta znajdę wkrótce analityka wszelkich relacji Tamiza-Iławka, godnego uwiecznienia we wszelkich księgach mądrości i chwały, mimo nawet wrodzonej skłonności do pozostawania anonimowym, czego nie pochwalam (wychodząc intelektualnie przed szereg wyróżniamy się przecież pozytywnie z tłumu…).
Pewien Bartek streścił więc status quo tak: „Dziwny to był dzień, nie działało do wieczora metro, tłumy ludzi robiły pieszo dziesiątki kilometrów, całkowity paraliż, bo metro w Londynie to jak autobusy linii 2 i 3 w Iławie, to możesz sobie wyobrazić”. Ujęło mnie to niebywale, bardziej nawet niż późniejsza deklaracja, że zaprasza mnie do siebie, obiecując pomoc w akomodacji i tego typu serdeczności. Na koniec była konstatacja, że brak Iławy doskwiera mu równie, co brak bin Ladena i „do następnego razu”.
Czemu tak się dzieje, zastanówmy się może w drugiej części tekstu? Syndrom ów dotyka ostatnio masowo ludzi o lekkim chociaż wyrobieniu, co to nie zadowolą się pięcioma sklepami, pełnymi kościołami i niedzielnymi spacerami po południu w białej koszuli pod krawatem. Razi to wszystko, wręcz boli, gdy ktoś podróżuje trochę i dotarł choćby do Gdańska, Warszawy czy Krakowa, o Paryżu czy Rzymie nie wspominając.
W tym miejscu zagadka! Pomyślcie chwilę, jakim językiem mówi się w mieście przede wszystkim? Polskim, szwedzkim, chińskim, z dorzecza Parany czy może suakhili? To też koronny argument inteligentnych emigrantów, by zostawić prowincjonalny majdan na boku i przenieść się w jakąś strawność. Spieszę z odpowiedzią, najpopularniejszym bodaj językiem nie tylko w Iławie, ale na każdym pobocznym zaułku Polski jest dialekt aon-aona. Wiecie już co to?
Nic innego jak permanentne zajmowanie się życiem oraz problemami innych mimo zwykle ewidentnych defektów własnego egzystowania. Ale to nie jest ważne, ważniejsze, co u sąsiadów, znajomych, czy często nieznajomych! Ileż to razy zniesmaczeni słyszymy jak jakaś ożywiona w oczach plotkarka pochyla się do zarumienionej z ciekawości koleżanki zaczynając frazę: „A on – wiesz – to już z nią nie jest, bo ona kogoś ma. On się dowiedział od kolegi, a ona i tak chciała od niego odejść, to będzie sprawa o rozwód. Ona chce mieszkanie, a on mówi, że to jego, bo przed ślubem kupił” itd. itp.
Żenujące te popisy pustki mózgowej ja zawsze nazywam Bezpłatny Serwis Plotkarski – np. Krystyna Jaworska S.A. – o ile kojarzę babkę, a tak się czasem zdarza. Odpryskiem dialektu jest omawianie zakrętów życia Polskich Miernot Telewizyjnych (PMT), w czym zwykle nieocenioną pomocą służą brukowce – dwa bodaj dzienniki i sterta tygodników pisana aon-aoną dla milionów swych wyznawców po miasteczkach i wioskach.
Przykro to może zabrzmi dla stolicy, ale będąc tam kilka dni i jeżdżąc wszelką komunikacją miejską zauważyłem dwie rzeczy, że każdy praktycznie podczas kilkudziesięciominutowej czasem podróży coś czyta i dosłownie nikt nie miewał w rękach tzw. chłamu prasowego, mam na to świadków. To książka, to poważny dziennik, to tygodnik – od tych stricte politycznych po te poświęcone filmowi, historii, informatyce, muzyce, nowinkom z branży elektronicznej etc.
Mówiąc językiem Nikodema Dyzmy, zionęło aż innym sznytem ludzkim, gdzie okiem nie sięgnął. Ja pamiętam inną scenkę rodzajową z jednej z miejskich kafejek sprzed roku. Przy jednym stoliku siedziało dwóch panów, widać przyjezdnych, którzy przy piwie godzinę bodaj dyskutowali o starożytnym Rzymie, jakimś tam cezarze, meandrach ustrojowych, zamachu na niego i konsekwencjach dla w to wmieszanych.
Obok siedziała trzyosobowa bojówka aon-anowców i tematem była pewna lekarka, której córka pewnikiem wpadła w narkotyki, bo ktoś ją gdzieś widział i dziwnie się zachowywała. Czy ona za dużo pracuje, że nie ma czasu na dziecko, czy też córeczka wraca do domu aż wyjdzie z transu, ta kwestia pozostawała długo nierozstrzygnięta.
No, ale cóż, co w mózgu to i na języku – to z kolei powiedział kiedyś Oskar Wilde też uczulony na głębokie różnice horyzontów, jakie Pan Bóg daje w użytkowanie swoim owcom przy urodzeniu. Sprawiedliwości więc nie ma i prosi się aż kolejny klasyk, który apelował do właśnie Pana Niebios, by aon-aonowców było wręcz jak najwięcej, bo w przeciwnym razie jaka będzie nasza zasługa z tego tytułu, że jesteśmy całkowicie inni, niemniej skala zjawiska tutaj i we wszelkich innych Suszach, Pcimiach i Koziegłowach jest zastraszająca. Dlatego warto je wskazać i napiętnować chociażby ku opamiętaniu tych, których jeszcze można odratować.
Z tego powodu też, że a-a, to potężny elektorat, zwykle kształtujący wyniki elekcji i niejedno nieszczęście z tego faktu już wynikło i wyniknie. A 2005 rok to nowy sejm, senat i prezydent, za rok jesienią – nowy burmistrz, drugi raz wykreowany personalnie przez głos bezpośredni. Więc może warto trochę mocniejszym słowem zaakcentować pewne kwestie, by może uniknąć obudzenia się z ręką w sedesie!
Leszek Olszewski